Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Trójkowy Rajd Rowerowy. Czas na etap IV z Białegostoku do Olsztyna

Dariusz Urbanowicz
materiały graficzne 3 Polskiego Radia
Etapu nr 4 boję się najbardziej. Dotąd działałem pełen entuzjazmu, ale zostałem mocno zweryfikowany poprzednim przelotem, tym z Chełma do Białegostoku. Miało być 360 km, wyszło 330 i dobrze, że w ogóle dojechałem do mety, bo było ze mną cieniutko. Bardzo cieniutko.

Odcinek z Białegostoku do Olsztyna w pierwotnym zamyśle miał być kontynuacją wyzwania na poziomie tego poprzedniego etapu, z Chełma. Znów około 300 km przez najpiękniejsze zakątki Podlasia, z otuliną Biebrzy, przez Mazury i Warmię. Lubię te rejony, kojarzą mi się ze studencką beztroską żeglarskich rejsów wakacyjnych. Niestety w ostatnich dniach chorowałem, przeziębiłem się podczas porannej burzy i nie doszedłem do pełni sił. Kiedy spisuję te słowa trwa walka z czasem i próba łapania chwil na rekonwalescencję. Mazurski etap wg moich szacunków będzie liczył około 250 km, a co mnie cieszy (i trwoży jednocześnie ze względu na osłabienie fizyczne) nie zabraknie przewyższeń.

Co się wydarzyło na poprzednim etapie? Po kolei. Ruszyliśmy z Chełma po obfitym śniadaniu. Jechaliśmy w czwórkę. Dwóch Arturów z Chełmskiej Grupy Rowerowej, ci sami, którzy eskortowali mnie tydzień wcześniej z Wojsławic na metę. Dołączył też do mnie Kuba Pawluk – z żeglarskiej Legii, od niedawna gravelowy zapaleniec. Ruszyliśmy z kopyta, w pięknej, słonecznej pogodzie. Niestety wiało z północy, a więc jechaliśmy pod wiatr, mniej więcej po zmianach. Rozdzieliliśmy się dopiero pod Sobiborem – my z Kubą chcieliśmy przejechać obok obozu koncentracyjnego, pokłonić się i oddać hołd ofiarom holokaustu. Arturowie pojechali prostszą drogą do Okuninki ze względu na lepszy asfalt, a jechali na szosówkach. Tam mieliśmy się spotkać i zjeść obiad. Na dojeździe nad Jezioro Białe złapała nas burza, ale w porę zdążyliśmy schować się pod parasolami pizzerii. Gdy deszcz ustąpił spotkaliśmy się w smażalni i zjedliśmy wielką porcję ryby morskiej z gatunku dorsz. Chłopaki wsiedli w transport do domu, a ja z Kubą napieraliśmy dalej. Czas naglił, gdyż Kubie spieszyło się na pociąg z Terespola do Warszawy. Musieliśmy ostro kręcić, bo byliśmy z czasem na styk. Spotkaliśmy jeszcze dwóch gravelowców z Warszawy, jechali w tym samy kierunku, więc przy okazji trochę nas podciągnęli.

Wschodnie rubieże zachwycają. Krajobrazowo, architektonicznie po prostu miejsce kompletne. Wijący się Bug, łąki, mnóstwo bocianów i te urokliwe chatynki stojące frontem do drogi. Do tego malownicze cerkwie i kościoły stojące niemal płot w płot. To rewiry, w które chce się wrócić z rowerem. Być może rodzinnie. Asfalty wyborne, sprzyjające szybkim przelotom, ruch samochodowy niemal niezauważalny.

W Terespolu pożegnałem Kubę, a sam ruszyłem w ciąg dalszy podróży. Miałem do przejechania jeszcze blisko 50 km. Zmierzchało i powoli zaczynałem odczuwać trudy zmagania się z wiatrem i prowadzenia naszego peletoniku. Ten ostatni odcinek dłużył mi się niemożebnie, ale przepiękny zachód słońca wynagrodził mi zmierzch. Po zmroku już tak różowo nie było, na domiar złego wariant dojazdu do pitstopu przez las wszedł mi w nogi po kilkukilometrowym brodzeniu w piachu. Plus był taki, że spotkałem koziołka. Stał w snopie mojego światła, wydawał się wcale nie lękać. Dopiero jak wypowiedziałem zaklęcie „kszykszykszykszy”, dopiero czmychnął w ciemność, cudak.

Pitstop niezbyt długi. Gospodarze przygotowali mi stertę jedzenia. Napchałem się na zapas, aż usnąć było ciężko. Prysznic i świeża pościel robią dobrze dla styranego ciała i psyche. Szybki sen i 3:15 już uruchomiłem nawigację. Do przejechania (planowo) kolejne 180 km, zahaczając o Puszczę Białowieską, przez Hajnówkę i Siemianówkę. Szybko jednak miało okazać się, że z planów nici.

Pierwsze grzmoty usłyszałem jak przekraczałem próg. Oj, pomyślałem, będzie mokro. Niebo rozświetlało się co i raz, ale pierwsze krople spadły po jakiejś godzinie. Akurat dojeżdżałem do przeprawy promowej w Niemirowie. Przyznaję, gapa ze mnie, bo nie sprawdziłem wcześniej sensu jechania w to miejsce. Zaufałem mapie. Ta przeprawa od dłuższego czasu jest nieczynna, poza tym jaka przeprawa miała by działać o 4 rano? W tamtym momencie lunęło jak z cebra. Skryłem się pod metalową wiatą przystankową. Poziom hałasu 120 decybeli. Kolejna przeprawa w Mielniku czynna dopiero od 10. Czekać nie było sensu, bo dodatkowe kilometry były do dokręcenia. Trzeba gnać do Kózek, to pod Siematyczami. Most na krajowej dziewiętnastce. Wyścig z TIR-ami, koszmar każdego rowerzysty. Do tego ulewa, cały mokry, słaba widoczność, wszędzie woda – z góry i z dołu. Chwilę wcześniej zatrzymałem się by zdać relację do radia. Zabrakło mi głosu, to chrypiałem, to piszczałem jak Pixie i Dixie.

Spanikowany, gotowy byłem dzwonić po kolegów z Trójkowej redakcji po pomoc. Na szczęście opamiętałem się, bo to sto kilometrów od Białegostoku i mogliby nie zdążyć na audycję „Zapraszamy na weekend”. Sensem mojego przejazdu również jest finisz w trakcie tej piątkowej audycji. Musiałem się zmobilizować, musiałem się spieszyć, zatem… korygować trasę. Wypad do Hajnówki i Siemanówki stał się nierealny. Na wysokości Siemiatycz znajduję równoległą drogę prowadzącą aż do Boćków. To 30 km w ciszy, bez ruchu samochodowego praktycznie.

W końcu około ósmej przestało padać. Zadowolony przystanąłem na przystanku, usiadłem na ławce, wysłałem SMS-do redakcji z optymistyczną informacją. …Obudziłem się pół godziny później. Usnąłem bezwiednie. Nawet nie pamiętam, w jaki sposób się spoziomowałem. Kolejne 30 minut straty i już definitywna decyzja – jadę na Bielsk Podlaski, jak najkrótszą drogą pod Pałac Branickich. Przed Boćkami zadzwonił telefon. Jechałem w słuchawkach, nie miałem jak sprawdzić kto, ale słyszę znajomy głos: Darek, napieraj, ciśnij do końca, dasz radę… Ale kto mówi? Paweł Zygmunt! Wybitny polski panczenista, kolega i słuchacz Trójki. Gaduła jakich mało, więc zasypał mnie potokiem słów, wzmocnienia i dopingu, dobrych rad, bo przecież Paweł doskonale wie co to znaczy zmęczenie. Słyszał moje relacje w Trójce i postanowił mnie wspomóc. Rewelacja. Dziękuję.

Cisnąłem uskrzydlony dalej. Niestety we wspomnianych Boćkach, nie dość, że nie widziałem boćków, to jeszcze wróciłem na krajówkę i ścigałem się z ciężarówkami. Podnosi to adrenalinę i wzmaga uwagę, lecz jednocześnie wbija w poczucie maleńkości w ewentualnej konfrontacji z tą kupą rozpędzonego żelastwa. Na szczęście wracał mi powoli komfort termiczny. Zjadłem prawie wszystko co ze sobą miałem, batony energetyczne, żelki. Temperatura wzrosła, a w Bielsku szarpnąłem zapieksę na stacji z obowiązkowym ostrym sosem. Odżywałem. Cały czas odczuwałem skutki kilkugodzinnego wychłodzenia. Brakowało trochę pod nogą. Odzyskałem powoli energię, mogłem się w końcu rozebrać z mokrych ciuchów. Trasa powiodła mnie przez malownicze Wojszki. Śliczne domki i ostatnia prosta do Białegostoku. Ciekawe, że jedzie się przez wioski, lasy i pola, po czym nagle wjeżdża się niemal do centrum miasta. A tak czekało na mnie upragnione studio Trójki, rozstawione na dziedzińcu Pałacu Branickich. Czekali tez kibice, którzy przyjechali przybić piątki na mecie, trzymali za mnie kciuki. Coś wspaniałego. Najlepsza nagroda z możliwych.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Trójkowy Rajd Rowerowy. Czas na etap IV z Białegostoku do Olsztyna - Olsztyn Nasze Miasto

Wróć na braniewo.naszemiasto.pl Nasze Miasto